Dojrzałość emocjonalnej jest stosunkowo nowym i modnym tematem, zwłaszcza w zastosowaniu do formacji chrześcijańskiej. Omówimy go tutaj w odniesieniu do formacji kapłańskiej, co nie wyklucza jego aktualności w odniesieniu do każdej innej formy życia chrześcijańskiego. Warto przypomnieć, że wszyscy chrześcijanie są ludem kapłańskim, więc to, co mówimy o szczególnym powołaniu kapłańskim odnosi się także do ogólnego powołania chrześcijańskiego.

Jeden z bardziej znanych opisów dojrzałości kapłańskiej, w którym znaczna część dotyczy sfery emocjonalnej, znajduje się w adhoratcji apostolskiej o formacji kapłanów. Czytamy w nim: „Konieczne jest, by kapłan, biorąc przykład z Jezusa, który „wiedział, co w człowieku się kryje” (J 2, 25; por. 8, 3-11), umiał poznawać do głębi wnętrze człowieka, odgadywać trudności i problemy, ułatwiać spotkanie i dialog, zdobywać zaufanie i nawiązywać współpracę, wyrażać spokojne i zrównoważone sądy” [1]. Trzeba przyznać, że Jan Paweł II wylicza tu umiejętności z najwyższej półki, które z dużym trudem osiągają nawet specjaliście w tym zakresie, tj. psycholodzy, psychiatrzy czy psychoterapeuci, choć przechodzą specjalne przygotowania. Tak wysoko postawiony próg rodzi więc szereg pytań. Jak przyszli kapłani (a przez analogię także inni wierni) mają osiągnąć tak wysoki poziomi dojrzałości emocjonalnej? Więcej, jak ocenić predyspozycje w tej materii kandydata do kapłaństwa i życia zakonnego? Jakie zastosować środki i metody wychowawcze, by ten szczytny cel osiągnąć?

Konkretni ludzie, a nie wzniosłe ideały

Pierwszym i podstawowym narzędziem formacji jest osoba wychowawcy czy formatora. Żadna najwznioślejsza treść czy ideał, żadna nowoczesna technika czy metoda wychowawcza nie zastąpi tej postaci, z którą młodzi ludzie (klerycy, nowicjusze i nowicjuszki itp.) się konfrontują i na której się wzorują. Analogicznie więc pierwszym i podstawowym kryterium i miernikiem dojrzałości kandydata do kapłaństwa lub życia zakonnego jest osoba formatora (np. wychowawcy, mistrza lub mistrzyni nowicjatu, ojca duchownego itp.). Jest to prawda w pewnym sensie oczywista, wpisana nawet w liturgię święceń, gdzie biskup pyta o dojrzałość kandydatów, a odpowiedzialny za ich przygotowanie odpowiada: Po zasięgnięciu opinii wiernych i osób odpowiedzialnych za ich przygotowanie zaświadczam, że uznano ich za godnych święceń.  Jak ta oczywista prawda przekłada się na odpowiednie przygotowanie formatorów? W jaki sposób formatorzy zdobywają umiejętności, które pozwalają im widzieć, co w człowieku się kryje? Czy pozostawione jest to indywidualnej trosce jednostki (osobiste talenty i umiejętności, zdrowy rozum, samodokształcanie się itp.) czy też korzysta on z osiągnięć współczesnej wiedzy i praktyki, jaką wypracowały nauki szczegółowe takie jak psychologia, antropologia, pedagogika itp.? Warto mocno podkreślić, że w tym temacie nie wystarcza sama tylko teoria – tu praktyka i to pod superwizją jest czymś niezastąpionym i koniecznym.

Jak palące jest to problem zobrazujmy na przykładzie pewnego powołania. Wyobraźmy sobie, że kleryk ostatniego roku seminarium w rozmowach z ojcem duchownym, a następnie przełożonym sygnalizuje wyraźne obawy przed przyjęciem święceń. Wątpliwości uzasadnia trwającym od paru lat stanem zakochania w kobiecie. Formatorzy – znając z wcześniejszych sytuacji jego niepewność przy podejmowaniu decyzji i nie znajdując dostatecznych powodów, by wstrzymać święcenia – uspokajają go, dodają otuchy i zachęcają do przyjęcia święceń kapłańskich. I tak się dzieje. Po upływie paru lat on jednak porzuca kapłaństwo i wiąże się ze wspomnianą kobietą. Dlaczego do tego doszło? Gdyby poddać tę grupę osób drobiazgowemu przesłuchaniu, mogłoby się okazać, że nikt nie popełnił żadnego rażącego błędu i wszyscy poniekąd mieli rację: kleryk, który w równym stopniu obawiał się święceń, jak i jednoznacznego porzucenia seminarium; ojciec duchowny i rektor, którzy zachęcali go do wytrwania w powołaniu pomimo trudności, znając go jako rzetelnego i przejrzystego człowieka. Ten pierwszy powoływałby się na własne wątpliwości i wahania, a ci drudzy. na nieskazitelne opinie innych wychowawców i na wyniki badań psychologicznych, z których wynikało jednoznacznie, że jest zdrowy psychicznie. Ale czy rzeczywiście wszyscy mają rację? Jest kilka powodów, że tak nie jest.

Formatorom zabrakło właściwych narzędzie do wyjścia na przeciw sygnalizowanym problemom. Na forum zewnętrznym oceniano kleryka w horyzoncie normy i patologii psychicznej (badania psychologiczne, opinie wychowawców, proboszczów czy współbraci itp.) i nie znaleziono nic budzącego wątpliwości. Na forum wewnętrznym, ojciec duchowny oceniał go w horyzoncie cnoty i grzechu; i tu też nie wzbudził żadnych poważnych wątpliwości. Zabrakło kogoś, kto byłby w stanie właściwie zinterpretować jego obawy i pomógł dotrzeć do ich źródeł i “przepracować” je. Sygnalizowane trudności były bowiem znacznie subtelniejsze, czyli spoza horyzotnu dobra i zła, normy i patologii. Można by je było zrozumieć w horyzoncie dobra rzeczywistego i pozornego. Ten człowiek był powołaniowo niespójny, tzn. przyłożył rękę do pługa, ale zaczął się oglądać wstecz. Jest bardzo prawdopodobne, że i po opuszczeniu stanu duchownego niedojrzałość emocjonalna dalej będzie zbierała kwaśne owoce w jego życiu. Badania potwierdzają tę tezę[2].

Badania psychologiczne, przeprowadzane zwykle przed wstąpieniem do kościelnych instytucji, są niezwykle pożyteczne, ale nie wystarczają. Pozwalają uniknąć przyjęcia osób chorych psychicznie lub poważnie zaburzonych oraz trudności związanych z ich obecnością w środowisku formacyjnym. Nie wykluczają jednak raz na zawsze wszystkich możliwych patologii. Wiadomo, że spora część chorób psychicznych rozwija się w późniejszym wieku, gdy osoby są już mocno zaawansowane w realizację powołania. Wiadomo ponadto, że tzw. norma i patologia wyznaczają tylko punkty graniczne bardzo szerokiego spektrum psychicznych trudności, od nerwic zaczynając, poprzez różnego rodzaju zaburzenia osobowości, aż po tzw. zaburzenia z pogranicza (ang. borderline), dlatego otwartym pytaniem pozostaje czy przyjmować takie osoby i jak im realnie pomóc w ramach formacji. Tej pomocy nie sprzyja często praktyka seminaryjna.

Zwykle na konsultacje do psychologa trafiają nie ci, którzy się dobrze mają, ale ci, którym coś dolega. Ale to nie znaczy, że ci, co się dobrze mają, rzeczywiście reprezentują dobry stan. Wystarczy, że w seminarium kontakt z psychologiem w trakcie formacji jest sygnałem mechanizmu, który uruchamia proces wydalenia z instytucji, a momentalnie pomoc psychologiczna w praktyce staje się niemożliwa. Seminarzyści często ukrywają niepokojące ich symptomy i unikają kontaktu z fachowcami, przynajmniej w sposób jawny i wiadomy przełożonym. Taka mobilizacja zwykle jest pomyślna, ale tylko przez jakiś czas. Dlatego problemy wracają, ale już w znacznie bardziej nasilonym stopniu,  gdy presja i kontrola środowiska praktycznie znika. Stąd biorą się w znacznej mierze kryzysy pierwszych lat kapłaństwa.

Osobną kwestią jest rola wychowawców i formatorów oraz ich świadomości złożonych procesów, które dzieją się wokół nich i w nich. Przede wszystkim muszą znać własne słabości i umieć uczyć się na bieżąco. Nic tak nie odsłania słabości jak piastowanie urzędów przełożeńskich czy ważne funkcje formacyjne, bo – zgodnie ze zdaniem jednego z wybitnych psychiatrów O. Kernberga – osobowość szefa rozkłada się na całą instytucję. Prawie w każdym środowisku zamkniętym można napisać spory podręcznik “O sposobach manipulowania przełożonym lub przełożoną”, czyli o tym co robić, żeby uzyskać jakieś pozwolenie lub przynajmniej zrobić dobre wrażenie. Wystarczy tylko uważnie posłuchać wypowiedzi podopiecznych. Takie mechanizmy jak przeniesienie czy przeciwprzeniesienie, “kozioł ofiarny”, “gwiazda socjometryczna” czy inne są doskonale znane i rozpracowane przez psychologię, więc trzeba, aby formator nie tyle je znał, co rozumiejąc je wykorzystać do wspólnego wzrostu. Co bowiem czasem tragikomiczne: najbardziej zainteresowani tym zjawiskiem nie tylko nie zdają sobie z niego sprawy, ale doskonale poddają się manipulacjom. Nec Hercules contra plures.

Proces, a nie stan ostateczny

Nasuwa się kolejny problem: czy dojrzałość emocjonalna jest stanem, którego obecność należy stwierdzić u podopiecznych czy też raczej punktem docelowym formacji? Innymi słowy, czy chodzi o dojrzałość czy dojrzewanie emocjonalne? Jest przynajmniej parę powodów, które sugerują słuszność drugiej części tak postawionego dylematu.

Kandydatami do seminariów i zakonów bywają nierzadko osoby z trudnościami osobowościowymi lub emocjonalnymi, np. w dzieciństwie seksualnie molestowane lub wykorzystane, mające kłopot z własną płciowością czy orientacją seksualną, z rodzin patologicznych (np. z poważnym problemem alkoholowym) i inne. Trudno takim osobom jednoznacznie odmówić wstępu do struktur seminaryjnych czy zakonnych. Przecież Bóg powołuje tych, których sam chce? Pozostawienie ich jednak bez stosownej pomocy może kończyć się tragicznymi w skutkach pomyłkami. Wiadomo przecież, że z dorosłych dzieci alkoholików łatwo zrobić „męczenników za wiarę”, bo ich psychodynamika jest przystosowana do tego typu postaw. Tzw. bohaterowie są w stanie oddać życie dla Boga i za Kościół, ale – i to jest ważne – tylko w nowicjacie, bo już w junioracie czy na studiach zacznie wychodzić na jaw ich nieprzystosowanie do życia wspólnotowego. Chrześcijańskie umieranie dla siebie nie może być oparte na psychicznym mechanizmie autodestrukcji. Bezinteresowny dar z siebie nie może być wyrazem dosłownej nienawiści do siebie, a cnota pokory nie powinna ukrywać nieświadomej potrzeby poniżania siebie.

Z drugiej strony, zarówno praktyka życiowa jak i badania dowodzą, że osoby zdrowe i w zadawalającym stopniu dojrzałe emocjonalnie postawione w nowych i wymagających warunkach wspólnotowych czy apostolskich często “cofają się w rozwoju”, tzn. przyjmują postawy znacznie mniej dojrzałe i obronne niż tego należałoby się po nich spodziewać. Zjawisko takiej regresji jest dość powszechnie znane.

Szczęśliwszym sformułowaniem zatem kwestii dojrzałości emocjonalnej byłoby ujęcie jej nie jako stanu, ale raczej procesu i umiejętności adaptacji.  Człowieka dojrzałego można rozpoznać przede wszystkim po jego zdolności do interakcji z otoczeniem, adaptacji i dojrzewania. W naszym kontekście możemy to ując w dwie praktyczne rady.

Po pierwsze, oceniajmy zdolność do zmiany! Warto przede wszystkim znać trudności osoby, która wstępuje do seminarium czy zakonu. Warto pytać jak sobie z nimi radzi i co myśli zrobić w przyszłości. Zdolność do narracji własnych stanów emocjonalnych i nazywania rzeczy po imieniu jest niewątpliwie przejawem dojrzałości emocjonalnej. Jeśli ktoś mówi: miałem trudności z masturbacją, ale to już rozdział zamknięty i chwała niech będą Panu, to – choć niewątpliwie jest to powód do dziękowania Bogu, to jednocześnie okazja do zadania pytania: a jak sobie wyobrażasz życie w celibacie w przyszłości? Po jakości odpowiedzi można wiele prognozować, a przynajmniej rozróżnić, czy chodzi o podejście magiczne do życia (wszystkie trudności są już za mną i teraz będziemy w zakonie żyli długo i szczęśliwie) czy też z podejściem realistycznym (nie jestem pewny, ale chcę nad tym pracować i szczerze o tym rozmawiać z kierownikiem duchowym). Dojrzałość seksualna, tj. zdrowe przeżywanie tego wymiaru życia, jest ważnym elementem dojrzałości emocjonalnej, a trudności w tej sferze są papierkiem lakmusowym dojrzałości ludzkiej. Pytania o tę sferę są ważnym elementem formacji i nie można ich otaczać swoistym tabu, tylko dlatego, że Prawo Kanoniczne tego zabrania. To samo PK zachęca formowanych do otwierania sumienia i to nie tylko przed duchownym, ale także przed prawowitymi przełożonymi.

Warto tu przywołać trudny i wstydliwy problem masturbacji. Jeszcze nie tak dawno fakt masturbacji był traktowany jako przeszkoda w dopuszczaniu do święceń kapłańskich czy ślubów zakonnych, choć oczywiście było to grube uproszczenie, ale za to bardzo wygodne i praktyczne kryterium dojrzałości. Czy ustrzegło ono Kościół od poważnych nadużyć w tej sferze? Można przypuszczać, że wprost przeciwnie: stłumiona seksualność wybucha w sposób niekontrolowany.

Po drugie, stosujmy prawo stopniowania, ale nie stopniujmy prawa. Tę zasadę obrazuje klasyczny konflikt starego i nowego (ewangeliczne stare bukłaki i młode wino). Do starych zakonów lub tradycyjnych seminariów przychodzą młodzi, wychowani wg nowoczesnych standardów ludzie. Na początku poddaje się ich presji starodawnych reguł, np. kanonicznego milczenia, skromności wzroku, ustępowania pierwszeństwa przełożonym, itp. Młoda krew jednak po pewnym czasie zaczyna się burzyć i kipieć. Niczym młode wino zaczyna rozrywać stare bukłaki: kanoniczne milczenie nie jest przestrzegane, oczy strzelają na prawo i lewo, a przełożony czuje się jak kapo w obozie koncentracyjnym. Rodzi się poważny problem formacyjny: czy ta młodzież jest chora i emocjonalnie niedojrzała czy też nasze uświęcone tradycją reguły  nie przystają do współczesności? Tak postawiony dylemat jest nierozstrzygalny, bo jednocześnie jest prawdą, że młodzież jest emocjonalnie niedojrzała, a święte reguły nic nie straciły na aktualności, są jedynie przedwcześnie zastosowane.

Trzeba zastosować prawo stopniowania: szanując prawa natury prowadzić stopniowo osoby do odkrycia głębi starodawnych reguł. Nie wolno natomiast stopniować prawa, tj. naginać reguły do współczesnego człowieka. Z tym drugim mamy do czynienie wtedy, gdy zaniża się standardy i toleruje np. niewłaściwe postawy, które są sprzeczne z wartościami, mając niejasną nadzieję, że tym sposobem osiągnie się ostatecznie jakieś bliżej nieokreślone dobro. Nie jest to z pewnością postawa radykalizmu ewangelicznego, a jedynie pragmatyzm. Prawo stopniowania domaga się jednak konkretnych programów formacyjnych, które uwzględniają też pomoc duchową, a czasem terapeutyczną.

Podsumowując, warto podkreślić, że znacznie bardziej użyteczna od stwierdzenia stanu aktualnego dojrzałości emocjonalnej jest weryfikacja zdolności do zmiany, elastyczność i wierność postaw, zdolność do przejmowania odpowiedzialności za samego siebie. Parafrazując znaną modlitwę AA można by stworzyć modlitwę osoby dążącej do osiągnięcia pełnej dojrzałości: Panie, pozwól mi być elastycznym, gdy tego wymaga okoliczność lub twardo i odważnie bronić moich wartości, gdy takie jest wyzwanie chwili, ale nade wszystko daj mi mądrość, abym odróżniał jedno od drugiego. Amen.

Dojrzałość , a nie tylko inteligencja emocjonalna

Trudno rozwijać temat kryteriów dojrzałości emocjonalnej bez konfrontacji z psychologicznym hitem ostatnich lat, który nosi nazwę inteligencji emocjonalnej. Ogromna kariera tego pojęcia, która poszła w parze z szeroką gamą propozycjami warsztatowych i poradnikowych, sprawia, że nie możemy przejść obojętnie obok tego zjawiska, zwłaszcza gdy zaczyna ona być wykorzystywana w formacji kandydatów do kapłaństwa czy życia konsekrowanego.

Przede wszystkim dojrzałość nie jest tożsama z inteligencją emocjonalną. Banalny przykład. Oszust zwykle posiada wyjątkowe umiejętności w odczytywaniu i regulowaniu emocji własnych i innych ludzi, ma więc wysoką inteligencję emocjonalną. Jednak nie nazwiemy go dojrzałym emocjonalnie, zwłaszcza, gdy zaczyna nas naciągać na pożyczkę sporej kwoty, tłumacząc, że właśnie ukradli mu portfel i nie ma czym zapłacić za bilet powrotny do domu na drugim końcu świata. Oczywiście w takich sytuacjach nabieramy zwykle podejrzeń i używając własnej inteligencji emocjonalnej próbujemy zdemaskować intruza. Ponieważ się to nie udaje, to zwykle pozostaje w nas niesmak i rozdrażnienie. Nie daj Bóg, aby ktoś nam w takich kontekstach zacytował stosowny fragment Kazanie na Górze: prosi Cię ktoś o płaszcz, daj mu i suknię… Warto jednka i takie sytuacje wykorzystać do wzrostu i wglądu w ludzkie sumienia. Przecież życie kapłańskie czy zakonne jest często związane z posługą osób, które nie są uczciwe, ale przeciwnie: kradną, oszukują, nie dotrzymują słowa. Umiejętność wejścia w taki świat i pozostania jednocześnie wiernym własnym zasadom jest dobrym sprawdzianem własnej inteligencji emocjonalnej. To też jest przekuciem w konkret zaleceń Pastores dabo vobis, które mówi o odgadywaniu trudności i problemy, ułatwianiu spotkania i dialogu, o zdobywaniu zaufania i nawiązywaniu współpracy.

W kontekście naszych rozważań warto jednak życzliwym wzrokiem spojrzeć na eksplozję badań nad inteligencją emocjonalną. To są stosunkowo młode dziedziny poszukiwań, ale bardzo obiecujące i uzupełniające lukę w ogóle w sferze wychowania dzieci i młodzieży. Wymiar serca był przez wieki zapoznany i niedoceniany, dlatego warto go rozwijać i uzupełniać, krytycznie korzystając z osiągnięć nauki. Przy tym opłaca się wsłuchać się w przestrogę twórców  tego pojęcia, którzy nieco ironicznie tak komentują własne odkrycie: „Wydawałoby się, że formułując koncepcję inteligencji emocjonalnej, odkryliśmy, nie wiedząc o tym, panaceum dla poszczególnych jednostek i dla całego społeczeństwa! (…) Namawiamy wychowawców i menadżerów do podtrzymywania obecnego zainteresowania inteligencją emocjonalną, ale również do sceptycznego traktowania błyskawicznych programów proponowoanych przez elokwentnych konsultantów – typu inteligencja emocjonalna “w pigułce””[3].

[1] Jan Paweł II, Adhortacja Apostolska Pastores dabo Vobis, nr 43.
[2] Chodzi tu o niedojrzałość w tzw. drugim wymiarze, które istnienie i znaczenie dla rozwoju powołania od lat bada Instytut Psychologii na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie. Por. S. Morgalla, Dojrzałość osobowościowa i religijna. Wydawnictwo WAM, Kraków 2006.
[3] Psychologia emocji, GWP, Gdańsk 2005, ss. 650-651.

o. Stanisław Morgalla SJ (ur. 1967), psycholog, kierownik duchowy, wykładowcaPapieskiego Uniwersytetu Gregoriańskiego w Rzymie. Opublikowałmiędzy innymi: Dojrzałość osobowościowa i religijna; Miłość do kwadratu; Duchowość daru z siebie.

Opublikowano: Życie Duchowe 85/2016